1 październik 2019

„Przy stole z Hitlerem” Rosella Postorino - premiera 02 października 2019

zdjęcie: „Przy stole z Hitlerem” Rosella Postorino - premiera 02 października 2019 / fot. nadesłane
fot. nadesłane
Przeczytasz tę książkę ze ściśniętym sercem! Przejmująca historia inspirowana losem jednej z degustatorek posiłków Hitlera.
REKLAMA
Pewnego ranka do drzwi Rosy Sauer pukają esesmani oznajmiając, że została wyznaczona do roli testerki posiłków Führera. W tajnej kwaterze Hitlera, wraz z innymi wybranymi kobietami, będzie próbować przeznaczonych dla niego posiłków. Dzień w dzień wywożone do Wilczego Szańca kobiety będą zmuszane do jedzenia tego, co może je zabić.

Rytm posiłków, z których każdy może być ostatni, nie przeszkadza kobietom nawiązywać przyjaźni, pożądać, wreszcie kochać. Targające nimi pragnienia napędzają wolę życia. Ale czy walka o przetrwanie jest w stanie uzasadnić udział w zbrodniczej machinie? Postorino odważnie zagłębia się w dwuznaczność ludzkich impulsów i relacji, starając się zrozumieć co znaczy być i pozostać człowiekiem.

Poznaj niezwykła powieść inspirowaną prawdziwą historią dziewcząt, które codziennie ryzykowały życie, próbując jedzenia Führera!

Prawdziwa Rosa nazywała się Margot Wölk. Z rąk esesmanów uratował ją w 1944 roku pułkownik sowieckiej armii. Była jedyną z degustatorek, która przeżyła. Pozostałe kobiety zostały rozstrzelane. Przez kilkadziesiąt lat po zakończeniu wojny Wölk milczała na temat tego, czego doświadczyła w Wilczym Szańcu. Dopiero w 2012 roku, w wieku 95 lat, swoją historię opowiedziała reporterowi Berliner Zeitung. Wstrząsający artykuł trafił w ręce włoskiej pisarki i tak zaczęła się droga do powstania tej powieści.


Rosella Postorino (ur. 1978) - pisarka, autorka scenariuszy teatralnych. Pochodzi z Kalabrii, obecnie mieszka w Rzymie. Opublikowała we Włoszech 3 powieści oraz sztuki teatralne. Za swoją książkę Przy stole z Hitlerem została w 2018 roku wyróżniona najważniejszymi włoskimi nagrodami literackimi w tym m.in. Premio Campiello, Premio Rapallo, Premio Lucio Mastronardi Cittá di Vigevano i Premio Pozzale Luigi Russo.


Fragment książki "Przy stole z Hitlerem":

Weszłyśmy jedna za drugą. Po godzinach stania w korytarzu marzyłyśmy, żeby nareszcie usiąść. Pomieszczenie było obszerne, ściany pomalowane na biało. Pośrodku stał długi drewniany stół, już dla nas zastawiony. Dano nam znak, byśmy zajęły miejsca. Usiadłam i zastygłam z dłońmi splecionymi na brzuchu. Przede mną biały talerz z ceramiki. Byłam głodna. Pozostałe kobiety usiadły bezgłośnie. Było nas dziesięć. Jedne siedziały prosto i skromnie, buzie w ciup, włosy w kok. Inne rozglądały się na wszystkie strony. Dziewczyna siedząca naprzeciwko mnie obgryzała skórki przy paznokciach i rozdrabniała je zębami. Miała miękkie policzki upstrzone trądzikiem. Była głodna. O jedenastej rano wszystkie nas ssało w żołądkach. Nie miało to nic wspólnego z wiejskim powietrzem ani jazdą autobusem. To był strach. Od lat towarzyszyły nam głód i strach. I kiedy zapach potraw zakręcił nam w nosie, krew zapulsowała w skroniach, do ust napłynęła ślina. Popatrzyłam na dziewczynę z trądzikiem. Czuła to samo co ja. Fasolka była polana roztopionym masłem. Nie widziałam masła od swojego ślubu. Zapach pieczonej papryki wiercił w nosie, mój talerz był pełny po brzegi, nie mogłam od niego oderwać oczu. Na talerzu dziewczyny siedzącej naprzeciwko piętrzyła się kopka ryżu z zielonym groszkiem. – Jedzcie – powiedzieli nam z rogu sali i było to coś więcej niż zaproszenie, mniej niż rozkaz. Widzieli łaknienie w naszych oczach. Półotwarte usta, przyspieszony oddech. Zawahałyśmy się. Nikt nie życzył nam smacznego, więc może mogłam jeszcze wstać i powiedzieć dziękuję bardzo, rano kury były hojne, jedno jajko mi na dziś wystarczy. Ponownie policzyłam siedzące przy stole. Było nas dziesięć, to nie ostatnia wieczerza. – Jedzcie! – powtórzyli z rogu, ale ja już wessałam fasolkę i poczułam, jak krew płynie mi aż do cebulek włosów, aż do koniuszków palców u stóp, czułam, jak moje serce zwalnia. Stół dla mnie zastawiasz – jakże słodkie są te papryki – stół, dla mnie, na drewnianym blacie, żadnego obrusa, ceramika z Aachen i dziesięć kobiet, gdybyśmy miały welony, wyglądałybyśmy jak zakonnice, refektarz klasztoru sióstr, które złożyły śluby milczenia. Na początku odmierzamy kęsy, jakbyśmy nie musiały zjeść wszystkiego, jakbyśmy mogły odmówić spożycia tego posiłku, który nie jest przeznaczony dla nas, który dotyczy nas tylko przypadkiem, tylko przypadkiem jesteśmy godne uczestniczyć w jego uczcie. Później jednak pokarm prześlizguje się przez przełyk do ściśniętego żołądka i im bardziej go wypełnia, tym bardziej żołądek się rozszerza, a my tym silniej ściskamy widelce. Strudel z jabłkami jest tak dobry, że nagle łzy napływają mi do oczu, tak dobry, że wkładam do ust coraz większe kęsy, przełykając kawałek po kawałku, aż odchylam głowę i łapię oddech, na oczach moich wrogów.
Matka mówiła, że kiedy człowiek je, to walczy ze śmiercią. Mówiła to przed Hitlerem, kiedy chodziłam do szkoły podstawowej przy Braunsteingasse 10 w Berlinie, a Hitlera jeszcze nie było. Przypinała mi kokardę do fartucha, podawała tornister i upominała, żebym uważała i nie udławiła się podczas obiadu. W domu wciąż mówiłam, nawet z pełnymi ustami, za dużo gadasz, karciła mnie, a ja krztusiłam się, dlatego że mnie rozśmieszała tym swoim tonem jak z tragedii i tymi swoimi metodami wychowawczymi opartymi na groźbie śmierci. Jakby każdy akt nakierowany na przetrwanie wystawiał człowieka na niebezpieczeństwo kresu: życie jest niebezpieczne, a cały świat to zasadzka. Kiedy posiłek się skończył, do stołu podeszli dwaj esesmani, a kobieta po mojej lewej stronie wstała. – Siadać! Na miejsce! Kobieta opadła na krzesło, nawet jej nie dotknęli. Jeden z jej warkoczy zwiniętych w kok uwolnił się spod wsuwki i lekko zwisał. – Nikt wam nie pozwolił wstać. Będziecie siedzieć przy stole, póki nie dostaniecie innego rozkazu. W milczeniu.
 Jeśli jedzenie było zatrute, trucizna zadziała szybko. Esesman przyjrzał nam się po kolei, chcąc sprawdzić, jakie wrażenie wywołały jego słowa. Zamarłyśmy. Potem zwrócił się ponownie do kobiety, która wstała; miała na sobie dirndl*, może jej zachowanie było spowodowane chęcią okazania szacunku. – Wystarczy godzina, uspokój się – powiedział do niej. – Za godzinę będziecie wolne. – Albo martwe – dodał drugi. Poczułam ucisk w klatce piersiowej. Dziewczyna z trądzikiem ukryła twarz w dłoniach, zduszając szloch. * Tradycyjny kobiecy strój ludowy charakterystyczny dla Austrii i południowych Niemiec. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
– Uspokój się – syknęła siedząca obok niej brunetka, ale pozostałe też już płakały niczym syte krokodyle. Może taki był efekt uboczny procesów trawiennych. – Mogę zapytać, jak się pani nazywa? – powiedziałam cicho. Dziewczyna z trądzikiem nie zrozumiała, że zwracam się do niej. Wyciągnęłam rękę, chwyciłam ją za nadgarstek, wzdrygnęła się, spojrzała na mnie tępym wzrokiem; zobaczyłam czerwone żyłki na jej twarzy. – Jak się nazywasz? – powtórzyłam. Dziewczyna podniosła głowę, patrząc w kąt sali, nie wiedziała, czy wolno jej mówić; strażnicy zajęli się sobą, zbliżało się południe, byli już trochę ospali. Chyba nie zwracali na nas uwagi, bo szepnęła: Leni, Leni Winter, takim tonem, jakby to było pytanie. – Ja jestem Rosa – odpowiedziałam. – Niedługo wrócimy do domu, Leni. Zobaczysz. Leni jeszcze nie wyrosła na dobre z wieku dziecięcego, widać to było po jej pulchnych dłoniach; miała twarz dziewczyny, której dotąd nikt nie zaciągnął do stodoły, nawet w pełnym wyczerpania rozprężeniu pod koniec żniw. W trzydziestym ósmym, po wyjeździe mojego brata Franza, Gregor zabrał mnie do Groß Partsch*, żebym poznała jego rodziców. Zobaczysz, zakochają się w tobie, powie dział, dumny z berlińskiej sekretarki, którą zdobył. Sekretarki, która zaręczyła się ze swoim szefem, jak w kinie. Ależ piękna była ta podróż w koszu motocykla. Ku wschodnim krainom wiedzie nasz szlak, brzmiały słowa pieśni. Nadawali ją przez uliczne megafony, nie tylko dwudziestego kwietnia. Urodziny Hitlera były codziennie.
Po raz pierwszy wsiadłam na prom i jechałam gdzieś sama z mężczyzną. Herta umieściła mnie w pokoju syna, a Gregora wysłała na poddasze. Kiedy jego rodzice poszli spać, on otworzył drzwi i wślizgnął się pod moją kołdrę. – Nie – wyszeptałam. – Nie tu. – To chodź do stodoły. Oczy mi zwilgotniały. – Nie mogę; co będzie, jak twoja matka się zorientuje? Nigdy dotąd się nie kochaliśmy. Z nikim wcześniej się nie kochałam. Gregor delikatnie pogładził moje wargi, wodził palcem po ich obrysie, potem przycisnął silniej, aż dotknął zębów, rozwarł mi usta, zagłębił w nie dwa palce. Czułam ich suchość na języku. Mogłabym go teraz ugryźć. Gregor nawet o tym nie pomyślał. Zawsze mi ufał. W nocy nie wytrzymałam, sama poszłam na strych i otworzyłam drzwi. Gregor spał. Zbliżyłam wargi do jego półotwartych ust, chcąc zmieszać nasze oddechy. Obudził się. – Chciałaś wiedzieć, jak pachnę, kiedy śpię? – Uśmiechnął się do mnie. Włożyłam mu w usta palec, potem dwa, potem trzy, wpuścił je do środka, czułam wilgoć jego śliny. To była miłość: zęby, które nie gryzą. Lub zgoda na ryzyko zdradliwego ukąszenia, jak u psa, który buntuje się przeciw panu. Miałam na sobie naszyjnik z czerwonych kamieni, kiedy w podróży powrotnej chwycił mnie za szyję. Zrobiliśmy to nie w stodole jego rodziców, ale w pozbawionej bulaja kabinie promu. – Muszę wyjść – szepnęła Leni. Tylko ja to usłyszałam. Brunetka siedząca obok niej miała mocno zarysowane kości policzkowe, lśniące włosy i coś twardego w spojrzeniu.
– Ćśśś. – Pogładziłam Leni po nadgarstku; tym razem się nie wzdrygnęła. – Jeszcze tylko dwadzieścia minut, już prawie koniec. – Muszę wyjść – powtórzyła. Brunetka popatrzyła na nią z ukosa. – Naprawdę nie możesz usiedzieć cicho? – Szarpnęła ją. – Co ty wyprawiasz? – prawie krzyknęłam. Esesmani zwrócili się do mnie. – Co się dzieje? Wszystkie kobiety popatrzyły w moją stronę. – Proszę – powiedziała Leni. Jeden z esesmanów stanął naprzeciwko mnie. Chwycił dziewczynę za ramię i dobitnie powiedział jej na ucho coś, czego nie dosłyszałam, ale co straszliwie wykrzywiło jej twarz. – Źle się czuje? – zapytał drugi strażnik. Kobieta w dirndlu znów zerwała się na równe nogi. – Trucizna! – krzyknęła. Również pozostałe wstały z miejsc, a Leni zebrało się na wymioty, esesman w ostatniej chwili odskoczył, gdy zwracała posiłek na podłogę. Strażnicy wybiegli z pomieszczenia, wezwali kucharza, zaczęli go wypytywać, Führer miał rację, Anglicy chcą go otruć, część kobiet padła sobie w objęcia, inne płakały z twarzami zwróconymi do ściany, brunetka chodziła tam i z powrotem, z rękami na biodrach i głośno, dziwacznie pociągając nosem. Podeszłam do Leni, chwyciłam ją za czoło. Kobiety trzymały się za brzuchy, ale nie dlatego, żeby je coś bolało. Zaspokoiły głód, a nie były do tego przyzwyczajone. Trzymali nas w środku przez ponad godzinę. Podłogę wytarto gazetami i mokrą ścierką, w powietrzu pozostała kwaśna woń wymiocin. Leni nie umarła, przestała tylko drżeć.
Potem zasnęła z głową na blacie stołu, ściskając mnie za rękę i opierając policzek na ramieniu. Jak mała dziewczynka. Czułam, że zaczyna mnie wiercić w żołądku, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejąć. Gregor zaciągnął się i wysłali go na front. Nie był nazistą, nigdy nie byliśmy nazistami. Jako nastolatka nie chciałam wstąpić do Związku Niemieckich Dziewcząt, nie podobała mi się czarna chusta pod kołnierzem białej bluzki. Nigdy nie byłam dobrą Niemką. Czas naszego trawienia dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu odwołano alarm, strażnicy obudzili Leni i ustawili nas w kolejce do autobusu, który miał nas zawieźć do domu. Mój żołądek już się nie buntował: zajął się swoją pracą. Moje ciało przyjęło pokarm Führera, pokarm Führera krążył mi we krwi. Hitler był bezpieczny. Ja znów byłam głodna.
Tamtego dnia w białych ścianach stołówki zostałam degustatorką posiłków Hitlera. Była jesień 1943 roku, miałam za sobą dwadzieścia sześć lat życia, pięćdziesiąt godzin podróży i siedemset przejechanych kilometrów. Tydzień wcześniej opuściłam Berlin i dotarłam do Prus Wschodnich, do wsi, w której urodził się Gregor, ale Gregora tam nie było. Przeprowadziłam się do Groß Partsch, żeby uciec przed wojną. Zjawili się w domu moich teściów poprzedniego dnia, bez zapowiedzi, i oznajmili, szukamy Rosy Sauer. Nie słyszałam ich, bo byłam na podwórzu za domem. Nie słyszałam nawet warkotu silnika samochodu, który zajechał pod gospodarstwo, widziałam tylko uciekające kury, przepychające się w drodze do kurnika. – Szukają cię – powiedziała Herta. – Kto? Odwróciła się bez odpowiedzi. Zawołałam Zarta, nie przyszedł: to był kot światowiec, codziennie rano wychodził na spacer po wsi. Potem poszłam za Hertą, zastanawiając się, kto mnie szuka, przecież nikt mnie tu nie zna, dopiero przyjechałam, o Boże, a może Gregor wrócił? – Czy mój mąż wrócił? – zapytałam, ale Herta była już w kuchni, stanęła plecami do wejścia, zasłaniała światło. Także Joseph stał pochylony, opierając się dłonią o blat stołu. – Heil Hitler! – Dwie ciemne sylwetki wyrzuciły prawe ramiona w moją stronę. Ja również podniosłam rękę, przeszedłszy przez próg. W kuchni było dwóch mężczyzn w szarozielonych mundurach. Ich twarze przesłaniał zastygły cień. Jeden z nich powiedział: – Rosa Sauer. Skinęłam głową. – Führer pani potrzebuje. Führer nigdy nie widział mnie na oczy, a jednak mnie potrzebował. Herta wytarła dłonie w fartuch, a esesman mówił dalej, zwracał się do mnie, patrzył tylko na mnie, przyglądał się, by mnie wycenić, rękodzieło o zdrowej i mocnej konstrukcji; oczywiście, głód mnie trochę osłabił, syreny wyjące po nocach zabrały mi sen, utrata wszystkiego i wszystkich zmatowiła spojrzenie. Ale twarz miałam krągłą, włosy gęste i jasne: młoda Aryjka już wytresowana przez wojnę, stuprocentowy produkt narodowy, tak dobry, jak to tylko możliwe, naprawdę świetny interes. Esesman ruszył do wyjścia. – Może coś wam podać? – zapytała Herta z karygodnym opóźnieniem. Wieśniacy nie potrafią przyjmować ważnych ludzi. Joseph się wyprostował. – Przyjedziemy jutro o ósmej, niech pani będzie gotowa – powiedział drugi esesman, który do tej pory milczał, i ruszył za pierwszym.
Esesmani albo odmówili z grzeczności, albo nie lubili kawy z żołędzi, choć może zostało wino, jedna butelka zachowana w piwnicy na powrót Gregora, w każdym razie nie przyjęli zaproszenia Herty, zresztą, co tu ukrywać, mocno spóźnionego. A może tylko nie chcieli folgować słabościom, hartowali ciało abstynencją, uleganie zachciankom osłabiało, a oni mieli siłę woli. Wrzasnęli Heil Hitler, energicznie wyrzucając ramiona do przodu – wskazywali na mnie. Kiedy samochód odjechał, podeszłam do okna. Ślady kół na żwirze rysowały ścieżkę prowadzącą do miejsca mojej kaźni. Przeszłam do drugiego okna, do innej izby, zataczając się od ściany do ściany w poszukiwaniu powietrza, jakiejś drogi wyjścia. Herta i Joseph szli za mną. Proszę, dajcie mi pomyśleć. Dajcie mi zaczerpnąć tchu. Z tego, co powiedzieli esesmani, wynikało, że moje nazwisko podał burmistrz. Taki burmistrz wiejskiej gminy zna każdego, nawet nowo przybyłych. – Musimy znaleźć jakiś sposób. – Joseph gniótł dłonią brodę, jakby dało się z niej wycisnąć rozwiązanie. Pracować dla Hitlera, poświęcić za niego swoje życie: czyż nie to robili wszyscy Niemcy? Ale żebym miała zjeść zatrute jedzenie i umrzeć w taki sposób, bez karabinowego wystrzału, bez eksplozji, na to mój teść nie umiał się zgodzić. Śmierć w ukryciu, za kulisami. Śmierć godna myszy, nie bohatera. Kobiety nie umierają jak bohaterowie. – Muszę wyjechać. Zbliżyłam twarz do szyby; próbowałam wziąć głęboki oddech, za każdym razem przerywało go kłucie na wysokości obojczyka. Zmieniłam okno. Kłucie w żebrach, płytki oddech. – Przyjechałam tu, bo szukałam lepszego życia, a tymczasem mogę skończyć otruta. – Roześmiałam się gorzko, z pretensją, jakby to teściowie skierowali do mnie esesmanów. – Musisz się ukryć – powiedział Joseph. – Gdzieś schować.
– W lesie – zasugerowała Herta. – W lesie? Żebym umarła z zimna i głodu? – Będziemy ci przynosić jedzenie. – Oczywiście – potwierdził Joseph. – Przecież cię nie zostawimy. – A jak będą mnie szukać? Herta popatrzyła na męża. – Myślisz, że będą? – Dobrze tego nie przyjmą, to pewne… – Joseph nie chciał być do końca szczery. Byłam dezerterką bez armii, byłam śmieszna. – Możesz wrócić do Berlina – zasugerował. – Właśnie, możesz wrócić do domu – zawtórowała mu Herta. – Aż tam nie będą cię ścigać. – Nie mam już domu w Berlinie, zapomnieliście? Nigdy bym tu nie przyjechała, gdybym nie musiała! Twarz Herty stężała. W jednej chwili rozbiłam wszystkie pokłady uprzejmości przypisane do naszych ról społecznych, do naszej powierzchownej zaledwie znajomości. – Przepraszam, nie chciałam… – Daj spokój – ucięła. Zachowałam się wobec niej bez szacunku, ale jednocześnie szeroko otwarłam drzwi zaufania między nami. Poczułam, że jest mi bliska, chciałam jej się uchwycić, żeby wzięła mnie do siebie, żeby się mną zaopiekowała. – A wy? – zapytałam. – Jeśli przyjdą i mnie nie zastaną, to mogą się zemścić na was. – Damy sobie radę – odpowiedziała Herta i wyszła. – Co chcesz zrobić? – Joseph przestał znęcać się nad swoją brodą. Rozwiązania nie było. Wolałam umrzeć w obcym miejscu niż w swoim mieście, gdzie już nikogo nie miałam.
Drugiego dnia w roli degustatorki obudziłam się o świcie.
 Kogut zapiał, a żaby nagle przestały rechotać, jakby wszystkie naraz zapadły w sen. Właśnie wtedy poczułam się bezbrzeżnie samotna po źle przespanej nocy. W odbiciu w oknie zobaczyłam sine obwódki wokół oczu i poznałam, że to ja. To nie była wina bezsenności ani wojny, zawsze miałam cienie pod oczami. Moja matka mówiła zamknij te książki, no sama zobacz, jak wyglądasz, mój ojciec mówił czy to nie brak żelaza, panie doktorze, a mój brat pocierał swoim czołem o moje, bo ten jedwabny dotyk go usypiał. W odbiciu w szybie widziałam te same oczy w ciemnych obwódkach, jakie miałam od dziecka, i zrozumiałam, że były zwiastunem mego losu. Wyszłam poszukać Zarta, który drzemał zwinięty w kłębek przy ogrodzeniu kurnika, jakby czuł się odpowiedzialny za kury. Swoją drogą to nieroztropne zostawiać panie samym sobie – Zart był samcem ze starej szkoły, znał się na tym. A Gregor się zaciągnął: chciał być dobrym Niemcem zamiast dobrym mężem. Na naszą pierwszą randkę umówił się ze mną w kawiarni niedaleko katedry i przyszedł spóźniony. Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz, mimo jasnego słońca było dość chłodno. Ja zachwycałam się odkrywaniem w ptasim chórze motywów muzycznych, a w ich locie – choreografii wykonywanej specjalnie dla mnie na tę właśnie chwilę, która wreszcie nadeszła i przypominała taką miłość, o jakiej marzyłam jako dziewczynka. Od stada oderwał się ptak; samotny, dumny, lotem nurkowym schodził nad samo lustro wody, muskał skrzydłami Szprewę i wzbijał się w górę – to było tylko spontaniczne pragnienie ucieczki, nieświadomość wyrywająca się ze stadnych zachowań, impulsywny gest upajającej euforii. Ta sama euforia wibrowała w moim
 ciele. W obecności mojego szefa, młodego inżyniera siedzącego ze mną w kawiarni, czułam, że szczęście dopiero się zaczyna. Zamówiłam szarlotkę i nawet jej nie skosztowałam. Gregor zwrócił mi na to uwagę: Nie smakuje ci? Zaśmiałam się: Nie wiem. Przesunęłam talerzyk w jego stronę i kiedy zobaczyłam, jak pochłania pierwszy kęs, przeżuwając w pośpiechu, z typową dla niego łapczywością, sama nabrałam ochoty. Wzięłam kawałek, potem drugi; skończyło się na tym, że jedliśmy z jednego talerzyka, gadając o wszystkim i o niczym, nie patrząc na siebie, jakby to był już nadmiar bliskości, aż spotkały się nasze widelczyki. W tym momencie przerwaliśmy i podnieśliśmy głowy. Popatrzyliśmy na siebie przeciągle, ptaki wykonywały akrobacje na niebie albo przysiadały zmęczone na gałęziach, balustradach i latarniach, kto wie, może kierowały dzioby ku rzece, by rzucić się do wody i już więcej nie wypłynąć. Potem Gregor celowo przytrzymał mój widelczyk swoim i poczułam się tak, jakby mnie dotknął. Herta spóźniła się po jajka: może i ona przez noc nie zmrużyła oka, a rano nie mogła się dobudzić. Siedzę nieruchomo na żelaznym pordzewiałym krześle, Zart zwinął się w kłębek na moich stopach; teściowa usiadła obok mnie, za pomniawszy o śniadaniu. Zaskrzypiały drzwi. – Już są? – zapytała Herta. Joseph, oparty o futrynę, pokręcił głową. – Jajka – powiedział, wskazując palcem podwórze. Zart poszedł za nim, nieco zarzucając łapą, zabrakło mi jego ciepła na stopach. Brzask cofnął się niczym morze podczas odpływu, zostawiając za sobą poranne niebo, blade i bezkrwiste. Kury zaczęły gdakać, ptaki zaświergotały, pszczoły brzęczały do świetlistego dysku wstającego nad nami, ale pisk hamulców uciszył je wszystkie. – Wstawaj, Rosa Sauer! – usłyszeliśmy wołanie. Herta i ja zerwałyśmy się na równe nogi, Joseph wrócił z jajkami w ręku. Nie zauważył, że ścisnął je nieco zbyt mocno, jedno z nich pękło mu w garści, między palcami ściekały lepkie, błyszczące strużki zabarwione na pomarańczowo. Nie mogłam oderwać od nich wzroku, za chwilę spłyną z dłoni i bezdźwięcznie wylądują na ziemi. – Pospiesz się, Rosa Sauer! – poganiali esesmani. Herta położyła mi rękę na ramieniu, poruszyłam się. Wolałam poczekać na powrót Gregora. Wierzyć, że wojna się skończy. Wolałam jeść. Rozejrzałam się szybko po wnętrzu autobusu i zajęłam pierwsze wolne miejsce, daleko od reszty kobiet. Były cztery, dwie siedziały obok siebie, dwie pozostałe osobno. Nie pamiętałam ich imion. Znałam tylko imię Leni, która jeszcze nie wsiadła. Żadna nie odpowiedziała na powitanie. Patrzyłam na teściów przez szybę zabrudzoną po deszczu. Stali w progu, ona mimo choroby stawów podnosiła rękę, on wciąż trzymał zbite jajko. Patrzyłam na dom – dachówki poczerniałe od mchu, różowy tynk i kwiaty kozłka rosnące kępkami na nagiej ziemi – dopóki nie znikł za zakrętem. Będę na niego patrzeć codziennie rano, jakbym miała nigdy więcej go nie ujrzeć. Aż któregoś dnia przestanę za nim tęsknić. Kwatera główna pod Rastenburgiem* znajdowała się trzy kilometry od Groß Partsch, ukryta w lesie, niewidoczna z powietrza. Kiedy zaczęto ją budować, opowiadał Joseph, okoliczni mieszkańcy pytali, co znaczy ten ciągły ruch wozów i ciężarówek. Sowieckie samoloty nigdy jej nie zlokali zowały. Ale my wiedzieliśmy, że Hitler tam jest, że śpi całkiem niedaleko i może latem wierci się w łóżku, bez powodzenia tłukąc zakłócające mu sen komary; może i on rozdrapuje czerwone ślady po ukłuciach, szarpany przeciwstawnymi pragnieniami, które wywołuje swędzenie: choć nie znosisz archipelagu rumianej wysypki na skórze, jednak jakaś część ciebie nie chce się go pozbyć, bo drapanie przynosi tak wielką przyjemność. Nazywali ją Wolfsschanze, Wilczy Szaniec. Wilk to był jego samozwańczy przydomek. Naiwna niczym Czerwony Kapturek znalazłam się w jego brzuchu. Tropił go legion myśliwych. Poświęcą moje życie bez wahania, byle tylko go dopaść.
Dojechawszy do Krausendorfu*, wysiadłyśmy pod budynkiem z czerwonej cegły, w którym kiedyś była szkoła, a teraz mieściły się koszary, i ruszyłyśmy przed siebie zwartym rzędem, jedna za drugą. Przeszłyśmy przez bramę z uległością stada krów, esesmani zatrzymali nas w korytarzu i przeszukali. To było straszne, czuć, jak ich ręce przesuwają się po biodrach i pod pachami, i nie móc zrobić nic więcej, tylko wstrzymać oddech. Odpowiadałyśmy, wywoływane po nazwisku, a oni odhaczali nas w rejestrze; usłyszałam, że brunetka, która szarpała Leni, nazywa się Elfriede Kuhn. Kazali nam wchodzić po dwie do pomieszczenia, w którym unosił się zapach alkoholu, pozostałe czekały pod drzwiami na wezwanie. Oparłam łokieć na szkolnej ławce, mężczyzna w białym kitlu przewiązał mi ramię opaską uciskową i dwoma złączonymi palcami postukał po skórze. Pobranie krwi definitywnie potwierdziło nasz status królików doświadczalnych: jeśli to, co się stało dzień wcześniej, stanowiło inaugurację czy próbę generalną, to począwszy od tego momentu, nasze zatrudnienie w charakterze degustatorek nabierało ostatecznej mocy. Kiedy igła trafiła w żyłę, odwróciłam wzrok. Elfriede siedziała obok mnie, zapatrzona w strzykawkę, która zasysała jej krew, wypełniając się coraz ciemniejszą czerwienią. Nigdy nie potrafiłam patrzeć na własną krew: świadomość, że ten ciemny płyn to coś, co pochodzi z mojego wnętrza, przyprawia mnie o zawroty głowy. A więc patrzyłam na
 Elfriede, na jej sylwetkę jak kartezjański układ współrzędnych, na jej obojętność. Instynktownie wyczuwałam jej piękno, ale jeszcze go nie widziałam – to było twierdzenie matematyczne, które dopiero czekało na przeprowadzenie dowodu. Zanim zdałam sobie z tego sprawę, jej profil zmienił się w spoglądającą na mnie surowo twarz. Rozszerzyła nozdrza, jakby brakowało jej powietrza, a ja otwarłam usta, by zaczerpnąć tchu. Nie powiedziałam ani słowa. – Proszę tu przytrzymać – pouczył mnie mężczyzna w kitlu, przyciskając mi wacik do skóry. Usłyszałam, jak opaska uciskowa z lekkim trzaśnięciem uwalnia ramię Elfriede i jej zydel szura po podłodze. Ja też wstałam. Przy stole poczekałam, aż usiądą pozostałe. Większość odruchowo skierowała się do tych samych miejsc co dzień wcześniej; wolne pozostało tylko jedno, naprzeciwko Leni, odtąd było już moje. Po śniadaniu – mleko i owoce – podano nam obiad. Na moim talerzu leżała zapiekanka ze szparagami. Z czasem przekonam się, że podawanie różnych kombinacji potraw różnym degustatorkom było jedną z procedur kontrolnych. Rozejrzałam się po stołówce – okna z wprawionymi żelaznymi kratami, wyjście na podwórze nieustannie pilnowane przez strażnika, ściany pozbawione obrazów – tak jak się rozgląda po obcym miejscu. Pamiętam, że pierwszego dnia w szkole, kiedy matka zostawiła mnie w klasie i poszła, zrobiło mi się smutno na myśl, że może mi się stać coś złego, a jej przy mnie nie będzie. Przygnębiał mnie nie tyle zagrażający mi świat, ile niemoc mojej matki. Myśl, że moje życie biegnie dalej, podczas gdy ona nic o nim nie wie, wydawała się nie do przyjęcia. To, co było przed nią ukryte, choć przecież nie celowo, już stanowiło zdradę. W klasie szukałam szczeliny w ścianie, pajęczyny, czegoś, co mogłoby się stać moją własną tajemnicą. Oczy błądziły po pomieszczeniu, które wydawało się olbrzymie: potem dostrzegłam brakujący fragment listwy przypodłogowej i to mnie uspokoiło. Listwy przypodłogowe w stołówce w Krausendorfie nie miały ubytków. Gregora nie było, ja czułam się samotna. Buciory esesmanów odmierzały rytm posiłku, odliczały czas do naszej potencjalnej śmierci. Jakie pyszne są te szparagi, ale czy trucizna nie jest gorzka? Przełykałam i stawało mi serce. Elfriede także jadła szparagi i wciąż mnie obserwowała, ja zaś piłam jedną szklankę wody za drugą, żeby rozcieńczyć udrękę. Może to moja sukienka ją interesowała, może teściowa miała rację, że ten deseń w kratę jest nie na miejscu, nie szłam przecież do biura, nie pracowałam już w Berlinie, przestań ubierać się jak miastowa, powiedziała, bo inaczej wszyscy zaczną na ciebie krzywo patrzeć. Elfriede nie patrzyła na mnie krzywo (a może jednak?), ale ja włożyłam moją najwygodniejszą sukienkę, najczęściej noszoną – uniform, jak ją nazywał Gregor. Tę, w której nie musiałam o nic pytać, ani czy dobrze na mnie leży, ani czy przyniesie mi szczęście; była schronieniem, także przed Elfriede, która przyglądała mi się badawczo i nawet nie starała się tego ukryć, wpijała wzrok w deseń sukienki z taką gwałtownością, że aż drżał, z taką gwałtownością, że strzępiły się brzegi ubrania, rozwiązywały się sznurówki moich trzewików na obcasie i opadała fala włosów na głowie, a ja piłam i czułam, jak mój pęcherz się wypełnia. Obiad się jeszcze nie skończył i nie wiedziałam, czy wolno nam odejść od stołu. Czułam parcie na pęcherz tak jak w piwnicy przy Budengasse, gdzie chroniłyśmy się z matką razem z innymi mieszkańcami domu, kiedy nocą rozbrzmiewały syreny alarmowe. Tu jednak nie było kubła w rogu, a ja nie mogłam już wytrzymać. Zanim zdążyłam pomyśleć, już stałam i pytałam, czy mogę iść do łazienki. Esesmani zgodzili się; kiedy jeden z nich, bardzo wysoki mężczyzna o wielkich stopach, eskortował mnie korytarzem, usłyszałam głos Elfriede: Mnie też się chce. Kafelki były wytarte, spoiny między nimi poczerniałe. Dwie umywalki i czworo drzwi. Esesman został w korytarzu, weszłyśmy, wślizgnęłam się do jednej z kabin. Nie usłyszałam, by którekolwiek z pozostałych drzwi się zamknęły. Elfriede znikła albo nasłuchiwała. Zawstydził mnie szum mojego moczu płynącego w absolutnej ciszy. Kiedy otwarłam drzwi, ona zablokowała je czubkiem buta. Chwyciła mnie dłonią za ramię, przycisnęła do ściany. Kafelki śmierdziały środkiem odkażającym. Zbliżyła twarz do mojej, zrobiła to niemal ze słodyczą. – Czego chcesz? – zapytała. – Ja? – Dlaczego tak na mnie patrzyłaś przy pobieraniu krwi? Próbowałam się uwolnić z jej uścisku, ale była silniejsza. – Radzę ci, żebyś się zajęła swoimi sprawami. Tu, w środku, lepiej, żeby każda zajmowała się sobą. – Ja po prostu nie mogę patrzeć na swoją krew. – Ale na cudzą możesz, tak? Stuk metalu o drewno spłoszył nas obie. Elfriede się cofnęła.
– Co tu wyprawiacie? – zapytał z zewnątrz esesman, potem wszedł do środka. Kafelki były wilgotne i zimne, a może to był mój pot na plecach. – Zmawiacie się? Nosił ogromne buty z cholewami, doskonałe do rozgniatania głów wężom. – Zakręciło mi się w głowie, to pewnie przez pobranie krwi – wymamrotałam, wskazując na czerwony punkcik w zgięciu łokcia, na żyle. – Ona mnie podtrzymała. Już mi lepiej. Strażnik uprzedził, że jeśli jeszcze raz nakryje nas na takich intymnych zachowaniach, da nam nauczkę. A właściwie to nie, właściwie to skorzysta z okazji, powiedział. I wtedy już nie będzie nas uprzedzał, zarechotał. Wróciłyśmy do stołówki, wysoki esesman – odtąd nazywałam go Patykiem – za nami, bacząc na każdy nasz krok. Pomylił się. Między Elfriede a mną nie było żadnej intymności, tylko strach. Mierzyłyśmy innych i przestrzeń między nami z takim samym nieświadomym przerażeniem jak dziecko dopiero co wydane na świat. Wieczorem, w łazience domu Sauerów, woń szparagów w mojej urynie przypomniała mi o Elfriede. Prawdopodobnie i ona, siedząc na sedesie, czuła ten sam zapach. A także Hitler w swoim bunkrze. Tego wieczoru uryna Hitlera cuchnęła tak samo jak moja.
Urodziłam się 27 grudnia 1917 roku, jedenaście miesięcy przed końcem wielkiej wojny. Spóźniony prezent na Boże Narodzenie. Moja matka mówiła, że Święty Mikołaj zapomniał o mnie, ale potem usłyszał, jak krzyczę w jego sankach, tak opatulona, że zupełnie nie było mnie widać, i choć niechętnie, zawrócił do Berlina: właśnie zaczął ferie i był zły na tę nadprogramową dostawę. Całe szczęście, że się zorientował, mówił mój ojciec, tamtego roku to był jedyny prezent, jaki dostaliśmy. Ojciec był kolejarzem, matka krawcową. Na podłodze pokoju dziennego walały się zawsze szpulki i różnobarwne nitki. Matka śliniła końcówkę nici, by łatwiej było nawlec ją na igłę, a ja ją naśladowałam. W ukryciu ssałam kawałek nici i obracałam ją na języku, próbując jej konsystencji; potem, kiedy była już miękką grudką, nie mogłam się oprzeć myśli, żeby ją połknąć i sprawdzić, czy mnie nie zabije, kiedy już znajdzie się w środku. Następne minuty spędzałam na wypatrywaniu sygnałów nieuchronnie nadchodzącej śmierci, ale ponieważ wciąż żyłam, szybko puszczałam wszystko w niepamięć. Jednak w nocy przypominałam sobie o tym znowu, przekonana, że właśnie nadeszła moja godzina. Zabawa w śmierć zaczęła się bardzo wcześnie. Nikomu nie pisnęłam o tym słowa. Wieczorem ojciec słuchał radia, a matka sprzątała nitki rozsiane po podłodze i kładła się do łóżka z egzemplarzem „Deutsche Allgemeine Zeitung”, by przeczytać kolejny odcinek swojej ulubionej powieści. Takie było moje dzieciństwo: zaparowane szyby okien wychodzących na Budengasse, tabliczka mnożenia opanowana przed czasem, droga piechotą do szkoły w najpierw za luźnych, a potem za ciasnych butach, główki mrówek odrywane paznokciem, niedziele, kiedy tato i mama uczestniczyli w liturgii, śledząc jej przebieg w mszalikach, a ja siedziałam z nimi w ławce, czasem zaciekawiona, częściej znudzona, jednofenigowa moneta w ustach – metal był słony, szczypał, przymykałam oczy z rozkoszy, językiem popychałam ją prawie do samego gardła, coraz bliżej granicy przełyku, gotową zsunąć się w dół, i wypluwałam ją w ostatniej chwili. Moje dzieciństwo to były książki pod poduszką, rymowanki śpiewane z tatą, zabawa w ciuciubabkę na podwórzu, drożdżowa strucla na Boże Narodzenie, wycieczki do Tiergarten, a także dzień, w którym podeszłam do kołyski Franza, chwyciłam zębami jego rączkę i mocno ugryzłam. Mój brat zaczął krzyczeć, jak krzyczą noworodki, nikt nie wiedział, co mu zrobiłam. Moje dzieciństwo było pełne przewinień i sekretów, a mnie zbytnio pochłaniało ich strzeżenie, by zwracać uwagę na innych. Nie zadawałam sobie pytania, gdzie moi rodzice zdobywają mleko, które kosztowało najpierw setki, a potem tysiące marek, czy szturmują sklepy spożywcze, rzucając wyzwanie policji. Nawet wiele lat później nie pytałam, czy oni także czuli się upokorzeni traktatem wersalskim, czy nienawidzili Stanów Zjednoczonych tak jak wszyscy, czy uważali, że niesprawiedliwie uznano ich za winnych wojny, w której walczył mój ojciec – całą noc spędził w okopie razem z jakimś Francuzem i w pewnym momencie zdrzemnął się obok trupa. W czasie kiedy całe Niemcy były jedną wielką raną, moja matka zwilżała końcówkę nici, przygryzając przy tym wargi – przypominała wtedy z twarzy żółwia, co mnie bardzo śmieszyło – ojciec po pracy słuchał radia, paląc papierosy marki Juno, a Franz drzemał w kołysce ze zgiętym ramieniem, z dłonią przy uchu i palcami zwiniętymi w miękką piąstkę. A ja w swoim pokoju dokonywałam przeglądu moich przewinień i sekretów i nie czułam najmniejszych wyrzutów sumienia.
Nic z tego nie rozumiem – biadoliła Leni. Siedziałyśmy po kolacji przy sprzątniętym stole, z otwartymi książkami i ołówkami, które przynieśli nam strażnicy. – Tu jest tyle trudnych słów. – Na przykład? – Alyma… nie, amyla… czekaj. – Leni sprawdziła w książce. – Amylaza. Albo ten drugi, pe­psy… pe­psy­no­gen. Na początku drugiego tygodnia do jadalni wszedł kucharz i rozdał nam książki i broszury na temat żywienia, zachęcając do lektury. Powiedział, że nasze zadanie jest poważne i należy do niego podchodzić w sposób profesjonalny. Przedstawił się jako Otto Günther, ale wiedziałyśmy, że wszyscy tu nazywają go Krümel, Okruszek. Tak mówili o nim esesmani, może dlatego, że był niski i drobny. Kiedy przyjeżdżałyśmy do koszar, on ze swoimi pomocnikami przygotowywał już śniadanie, którego my próbowałyśmy od razu, natomiast Hitler jadł je około dziesiątej, gdy zapoznał się już z raportami z frontu. Około jedenastej jadłyśmy to, co on miał dostać na obiad. Po odczekaniu godziny zabierali nas do domu, ale o piątej po południu znów po nas przyjeżdżali, żebyśmy degustowały kolację.
Tego dnia, kiedy Krümel wydał nam książki, jedna z kobiet przekartkowała swoją i prychnęła, wzruszając ramionami. Jej kanciaste barki były nieproporcjonalnie szerokie w stosunku do szczupłych kostek widocznych pod czarną spódnicą. Miała na imię Augustine. Leni tak zbladła, jakby zapowiedziano jej na jutro niemożliwy do zdania egzamin. Ja natomiast potraktowałam materiały jak coś na osłodę: nie dlatego, bym uważała, że przyda mi się zapamiętywanie zdań opisujących procesy trawienne, ani dlatego, bym chciała zrobić dobre wrażenie. Te schematy i tabele były dla mnie formą rozrywki. Mogłam przypomnieć sobie swoje dawne zamiłowanie do nauki i łudzić się, że nie straciłam samej siebie. – Za nic w świecie tego nie zrozumiem – powiedziała Leni. – Myślisz, że będą nas z tego odpytywać? – Że co, że strażnicy siądą za katedrą i będą nam wystawiać stopnie? Daj spokój. – Uśmiechnęłam się do niej. Leni nie odwzajemniła uśmiechu. – A lekarz przy następnym pobraniu krwi? Może zada nam z zaskoczenia jakieś podchwytliwe pytanie. – To by nawet było zabawne. – Co w tym zabawnego? – Ja się tak czuję, jakbym grzebała we wnętrznościach Hitlera – powiedziałam z niepojętą wesołością. – Z tego, co tu piszą, da się nawet obliczyć, kiedy mniej więcej rozszerzy mu się mięsień zwieracza. – To obrzydliwe! To nie było obrzydliwe, tylko ludzkie. Adolf Hitler był istotą ludzką i trawił. – Pani profesor skończyła już lekcję? Tak tylko pytam. Bo jak wykład się skończy, to dostaniesz od nas oklaski. To była Augustine, ubrana na czarno kobieta o kanciastych ramionach. Strażnicy już nie żądali, byśmy były cicho, z woli szefa kuchni stołówka na nowo zaczęła przypominać szkolną klasę, a jego wolę należało uszanować. – Przepraszam – powiedziałam, spuszczając głowę. – Nie chciałam ci przeszkadzać. – Tak, tak, wiemy, że jesteś po szkołach w mieście. – A co ciebie obchodzą jej szkoły? – wtrąciła się Ulla. – Teraz jest tutaj i je tak samo jak my: doskonałe potrawy, porządnie podlane sosem z trucizny. – Roześmiała się do siebie. Szczupła w talii, z wysokim biustem, Ulla była ślicznotką, tak ją nazywali esesmani. Wycinała z gazet fotografie aktorek i wklejała je do specjalnego zeszytu, czasem go przeglądała i pokazywała nam: patrzcie na te porcelanowe policzki Anny Ondry, która wyszła za boksera Maxa Schmelinga, na usta Ilse Werner, miękkie i soczyste, kiedy układały się w ciup i gwizdały w radiu refren piosenki Sing ein Lied wenn Du mal traurig bist – bo wystarczyło zaśpiewać piosenkę, by nie czuć się smutnym i samotnym, trzeba to było powiedzieć niemieckim żołnierzom. Jednak ulubioną aktorką Ulli była Zarah Leander z brwiami podobnymi do skrzydeł mewy i zalotnymi loczkami, taka jak w filmie Habanera. – Dobrze robisz, że się tak elegancko ubierasz do koszar – powiedziała do mnie. Miałam na sobie sukienkę w ciemnobordowym kolorze z kołnierzykiem i bufiastymi rękawami, uszyła mi ją matka. – Jeśli umrzesz, przynajmniej będziesz odpowiednio ubrana. Nie będą cię musieli specjalnie szykować do trumny. – Dlaczego wciąż mówicie sobie takie straszne rzeczy? – oburzyła się Leni. Herta miała rację, dziewczynom przeszkadzał mój wygląd. Nie tylko Elfriede, która drugiego dnia wpatrywała się w kratkę mojej sukienki, a teraz czytała, opierając się plecami o ścianę z ołówkiem w ustach przypominającym zgaszonego papierosa. Sprawiała wrażenie, jakby ciążyło jej trwanie w pozycji siedzącej. Jakby zawsze była gotowa, by sobie pójść. – Podoba ci się ta sukienka? Ulla się zawahała, a po chwili powiedziała: – Jest trochę konserwatywna, ale ma niemal paryski krój. No i na pewno lepsza ona niż ten dirndl, w który chciałaby nas wcisnąć Frau Goebbels – ściszyła głos – i w którym chodzi ona – dodała, wskazując oczami moją sąsiadkę przy stole, tę, która pierwszego dnia samowolnie wstała po obiedzie. Gertrude jej nie usłyszała. – Co za banialuki! – Augustine uderzyła otwartymi dłońmi o blat stołu, jakby chciała się lepiej odbić, wstała i odeszła. Nie wiedziała, jak zakończyć to gburowate wystąpienie, i przyszło jej na myśl, by dołączyć do Elfriede. Ona jednak nie odrywała oczu od podręcznika. – No więc podoba ci się czy nie? – powtórzyłam. Z wysiłkiem, jakby wiele ją to kosztowało, Ulla przyznała: – Tak. – Dobrze, w takim razie ci ją podaruję. Cichy stuk sprawił, że podniosłam głowę. Elfriede zamknęła książkę i założyła ręce na piersi; ołówek wciąż miała w ustach. – I co zrobisz? Rozbierzesz się przed wszystkimi jak Święty Franciszek i dasz jej sukienkę? – Augustine skrzywiła się szyderczo, szukając wsparcia u Elfriede. Ta pozostała niewzruszona. Zwróciłam się do Ulli. – Przyniosę ci ją jutro, jeśli chcesz. Albo raczej kiedy ją wypiorę. W sali rozległ się szmer. Elfriede odeszła od ściany i usiadła naprzeciwko mnie. Z trzaskiem rzuciła podręcznik na stół, oparła na nim dłonie: palce bębniły o okładkę, kiedy Elfriede przewiercała mnie wzrokiem. Augustine dołączyła do niej, przekonana, że zaraz padnie wyrok w mojej sprawie, jednak Elfriede milczała, jej palce znieruchomiały. – Przyjeżdża z Berlina, żeby nam dawać jałmużnę – jątrzyła Augustine. – Lekcje biologii i chrześcijańskiej miłości. Naprawdę chce nam pokazać, że jest od nas lepsza. – Chcę ją – powiedziała Ulla. – Będzie twoja – potwierdziłam. Augustine mlasnęła. Później odkryję, że zawsze tak robiła, kiedy chciała wyrazić dezaprobatę. – Co u diabła… – Ustawić się w rzędzie! – rozkazał nagle jeden ze strażników. – Godzina minęła. Dziewczyny wstały w pośpiechu. Teatrzyk odegrany przez Augustine wciągnął je, ale pragnienie wyjścia ze stołówki było silniejsze; także dzisiaj wracały do domów całe i zdrowe. Kiedy zajmowałam swoje miejsce w rzędzie, Ulla musnęła mój łokieć. – Dziękuję – szepnęła i szybko mnie wyprzedziła. Elfriede stała za mną. – To nie jest szkoła dla panien w Berlinie. To są koszary – syknęła. – Zajmij się swoimi sprawami – odezwałam się ku własnemu zaskoczeniu. – Sama mnie tego uczyłaś, nie? – Brzmiało to bardziej jak wytłumaczenie niż prowokacja. Pragnęłam być miła dla Elfriede, nie chciałam jej drażnić, choć nie wiedziałam dlaczego. – W każdym razie – odpowiedziała – młoda ma rację: w tych książkach nie ma nic zabawnego. Chyba że lubisz wiedzieć, jakie symptomy wywołują różne rodzaje trucizny. Sprawia ci przyjemność przygotowywanie się do śmierci?
Szłam dalej, milcząc. Tego wieczoru uprałam bordową sukienkę dla Ulli. Oddanie jej w prezencie nie było ani żadnym wielkodusznym aktem, ani próbą zaskarbienia sobie przychylności mojej towarzyszki. To miał być gest pożegnania ze stolicą. Akt rezygnacji. Trzy dni później wręczyłam Ulli sukienkę, suchą i wyprasowaną, opakowaną w gazetowy papier. Nigdy nie zobaczyłam, by włożyła ją do stołówki. Herta zdjęła ze mnie miarę i zrobiła poprawki w częś ci swoich ubrań, żebym mogła je nosić, zwężając je w biodrach i skracając nieco na moje usilne prośby: taka jest moda, tłumaczyłam. Berlińska moda, odpowiadała ze szpilkami w ustach zupełnie jak moja matka, lecz ani jedna nitka nie leżała na podłodze jej wiejskiego domu. Powiesiłam sukienkę w kratę razem z całą swoją garderobą urzędniczki w szafie, która należała do Gregora. Buty sobie zostawiłam. Gdzie idziesz na tych obcasach, upominała mnie Herta, ale tylko w nich rozpoznawałam swoje kroki, choć tak niepewne się stały. W najbardziej mgliste poranki zdarzało mi się niemal ze złością chwytać wieszak na ubrania, nie było żadnego powodu, bym miała się upodabniać do reszty degustatorek, nie miałam z nimi nic wspólnego, dlaczego tak mi zależało na ich akceptacji? Potem w lustrze widziałam swoje podkrążone oczy i złość zamieniała się w przygnębienie. Odkładałam sukienkę w kratę do szafy, zamykałam jedno skrzydło drzwi. Te obwódki wokół oczu były ostrzeżeniem, a ja nie umiałam odczytać go na czas, żeby uprzedzić los, by zagrodzić mu drogę. Pojęłam, że nie ma już miejsca dla dziewczynki śpiewającej w szkolnym chórze, jeżdżącej z koleżankami na łyżwach w mroźne popołudnia i dającej im odpisywać zadania z geometrii. Nie było już sekretarki, która zawróciła w głowie swojemu szefowi – była kobieta, której wojna nieoczekiwanie dodała lat, bo tak zapisano w jej krwi. Tamtej nocy w marcu czterdziestego trzeciego, kiedy mój los został przestawiony na inny tor, syrena odezwała się swoim zwykłym głosem: najpierw cichy jęk, a po chwili regularne zawodzenie, akurat tyle czasu, ile wystarczyło, by matka zerwała się z łóżka. – Wstawaj, Rosa! – zawołała. – Nalot. Od śmierci ojca spałam na jego miejscu, żeby być blisko niej. Byłyśmy dorosłymi kobietami, obie znałyśmy codzienność małżeńskiego łoża i obie ją utraciłyśmy, podobieństwo zapachu naszych ciał pod kołdrą miało w sobie coś nieprzyzwoitego. Ale chciałam jej towarzyszyć, kiedy budziła się ze snu, nawet jeśli nie zawyła syrena. A może bałam się spać sama? Dlatego po wyjeździe Gregora wyprowadziłam się z mieszkania, które wynajmowaliśmy przy Altemesseweg, i przeniosłam się do rodziców. Dopiero uczyłam się być żoną, a już na powrót musiałam stać się córką. – Pospiesz się – powiedziała matka, widząc, jak szukam jakiegoś ubrania. Sama zarzuciła płaszcz na koszulę nocną i wzuła pantofle. Alarm nie różnił się od poprzednich: długie kwilenie, które narastało, jakby miało trwać wiecznie, ale około dziesiątej sekundy cichło. I od nowa. Jak dotąd wszystkie alarmy okazywały się fałszywe. Za każdym razem zbiegałyśmy po schodach z zapalonymi latarkami, choć obowiązywało zaciemnienie. W ciemności mogłybyśmy się potknąć, stratować innych mieszkańców, tak jak my spieszących do piwnicy z dziećmi na rękach, z kocami i manierkami z wodą. Albo z pustymi rękami i przerażeniem w oczach. Za każdym razem znajdowałyśmy dla siebie trochę miejsca i siadałyśmy na ziemi w świetle gołej żarówki dyndającej pod sufitem. Podłoga była zimna, ludzie stłoczeni, wilgoć przenikała do szpiku kości. My, zamieszkali przy Budengasse 78, ściśnięci obok siebie płakaliśmy i modliliśmy się, i wzywaliśmy pomocy, sikaliśmy do wiadra na oczach innych albo wstrzymywaliśmy mocz mimo parcia na pęcherz; jakiś dzieciak ugryzł kęs jabłka, drugi mu je zabrał i pożarł tyle, ile zdążył, zanim wraz z plaśnięciem w policzek zostało mu odebrane; byliśmy głodni i siedzieliśmy w ciszy albo spaliśmy, a rano wychodziliśmy ze zmiętymi twarzami. Wkrótce obietnica nowego dnia spłynie na błękitny tynk okazałej kamienicy na przedmieściach Berlina i roziskrzy się światłem. Jednak my, schronieni w tym budynku, nie zauważymy tego światła i w żadnym wypadku mu nie uwierzymy. Tamtej nocy, zbiegając po schodach i trzymając matkę pod ramię, zastanawiałam się, w jakiej tonacji wyje syrena przeciwlotnicza. Jako dziewczynka śpiewałam w szkolnym chórze, nauczycielka chwaliła mnie za czystość intonacji i barwę głosu, ale nigdy nie uczyłam się muzyki i nie potrafiłam rozróżniać nut. Jednak kiedy zajmowałam miejsce obok Frau Reinach w brązowej chustce na głowie, kiedy patrzyłam na ciemne buty Frau Preiß zdeformowane przez haluksy, na włosy wyrastające z uszu Herr Hollera i dwa maleńkie siekacze Antona, syna Schmidtów, kiedy oddech mojej matki, szepczącej mi, zmarzłaś, przykryj się, stawał się jedynym zapachem, którego mogłam się uchwycić, zarazem obscenicznym i dobrze znanym, nie obchodziło mnie nic innego, tylko to, jakiej wysokości tonu odpowiada przeciągłe wycie syreny. Ryk bombowców w jednej chwili uciął wszystkie myśli.
Matka ścisnęła mnie za rękę, jej paznokcie wbiły mi się w skórę. Mała Pauline zerwała się na nogi. Anne Langhans, jej matka, próbowała przyciągnąć ją do siebie, ale dziewczynka wywinęła jej się z uporem trzylatki. Patrzyła w górę, odrzucając głowę w tył i obracając ją, jakby szukała źródła tego dźwięku, jakby śledziła trajektorię lotu maszyny. Potem sufit zadrżał. Pauline upadła na ziemię, a ziemia zafalowała, ostry gwizd zagłuszył wszystkie inne dźwięki, nasze krzyki i jej płacz. Żarówka zgasła. Grzmot wypełnił piwnicę, wygiął jej ściany, podmuch powietrza rzucał nas z jednej strony na drugą. W dręczącym huku eksplozji nasze ciała zderzały się, owijały o siebie nawzajem, ześlizgiwały i odpływały gdzieś dalej, a ściany kaszlały tynkiem. Kiedy bombardowanie ustało, szlochy i krzyki docierały do uszkodzonych bębenków usznych jak z oddali. Ktoś pchnął drzwi piwnicy: były zablokowane, kobiety krzyczały, nieliczni mężczyźni zaczęli kopać w drzwi, aż w końcu udało się je otworzyć. Byliśmy głusi i ślepi, pył zniekształcił nam rysy, staliśmy się obcy nawet dla rodziców. Szukaliśmy ich, powtarzając mamo, tato, niezdolni wydusić z siebie jakiekolwiek inne słowa. Ja widziałam tylko dym. Potem dostrzegłam Pauline: krew płynęła jej ze skroni. Oderwałam zębami brzeg swojej spódnicy i przyłożyłam do rany, obwiązałam głowę dziewczynki kawałkiem materiału, szukałam jej matki, szukałam swojej, nie poznawałam nikogo. Słońce wzeszło, kiedy już wyciągnięto wszystkich z piwnicy. Nasza kamienica nie została zrównana z ziemią, jednak w dachu ziała ogromna dziura i nie było ściany frontowej. Na ulicy leżeli ranni i zabici. Oparci o mur ludzie próbowali oddychać, ale w gardłach paliło od pyłu, zatkane nosy nie przepuszczały powietrza. Frau Reinach zgubiła chustkę, jej włosy były skrzepami tynku rosnącymi na głowie jak czyraki. Herr Holler utykał. Pauline przestała krwawić. Ja byłam cała i nic mnie nie bolało. Moja matka nie żyła.
Oddałabym życie za Führera – powiedziała Gertrude, przymykając oczy dla podkreślenia solenności tego wyznania. Jej siostra Sabine pokiwała głową. Miała cofnięty podbródek i przez to nie wiedziałam, czy jest od niej starsza, czy młodsza. Stół w jadalni był uprzątnięty, zostało pół godziny do wyjścia. Na tle ołowianego nieba ujętego w ramie okna odcinała się sylwetka innej degustatorki, Theodory. – Ja także oddałabym za niego życie – potwierdziła Sabi ne. – Jest dla mnie jak starszy brat. Jak ten brat, którego już nie mamy, Gerti. – Ja tam wolałabym go mieć za męża – rzuciła prowokacyjnie Theodora. Sabine zmarszczyła brwi, uznawszy najwyraźniej, że takie słowa stanowią brak szacunku dla Führera. Zadrżała futryna: to Augustine się o nią oparła. – Weźcie go sobie i trzymajcie – powiedziała. – Tego waszego Wielkiego Pocieszyciela. To on posyła na rzeź waszych braci, ojców i mężów. Jak zginą, zawsze możecie udawać, że to on jest waszym bratem, co? Albo sobie marzyć, że za niego wyjdziecie. – Otarła palcami białą ślinę z kącików ust. – Jesteście śmieszne.
– Módl się, żeby nikt cię nie usłyszał! – oburzyła się Gertrude. – A może chcesz, żebym wezwała esesmanów? – Gdyby to było możliwe – powiedziała Theodora – Führer uniknąłby wojny. Ale nie mógł zrobić nic innego. – Przepraszam, wy nie jesteście śmieszne. Jesteście nawiedzone. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że od tamtej chwili „nawiedzone” stanie się epitetem określającym Gertrude i jej grupę. Ukuła go Augustine, pieniąc się ze złości. Jej mąż zginął na froncie, dlatego zawsze ubierała się na czarno, dowiedziałam się tego od Leni. Kobiety wychowały się w tej samej wsi, rówieśnice chodziły razem do szkoły; znały się wszystkie, przynajmniej z widzenia. Z wyjątkiem Elfriede. Ona nie pochodziła z Groß Partsch ani z okolic i Leni powiedziała mi, że nie spotkała jej  nigdy wcześniej. Tak więc Elfriede była tu obca, ale nikt jej z tego powodu nie dokuczał. Augustine nie ośmielała się jej niepokoić, za to wyżywała się na mnie, i to raczej nie dlatego, że pochodziłam ze stolicy, ale dlatego, że widziała moje pragnienie asymilacji – stawałam się przez to łatwym celem. Żadna z nas nie pytała Elfriede, skąd pochodzi, a ona nic o tym nie mówiła. Jej dystans wzbudzał respekt. Zastanawiałam się, czy Elfriede tak samo jak ja uciekła na wieś w poszukiwaniu spokoju i tak samo jak ja została n atychmiast zrekrutowana. Na jakiej podstawie dokonywano wyboru? Kiedy pierwszy raz wsiadałam do autobusu, oczekiwałam, że znajdę się w mateczniku żarliwych nazistek, pełnym pieśni i flag w łopocie. Szybko jednak zrozumiałam, że kryterium wyboru nie była wiara w partię, wyjąwszy może przypadek Nawiedzonych. Czy wybrano najbiedniejsze, najbardziej potrzebujące wsparcia? Te, które miały więcej dzieci do nakarmienia? Kobiety wciąż mówiły o swoich dzieciach, z wyjątkiem Leni i Ulli, które były najmłodsze, no i Elfriede. Nie miały ich tak samo, jak ja ich nie miałam. Ale one nie nosiły obrączki, ja zaś od czterech lat byłam mężatką. Gdy tylko stanęłam w progu, Herta poprosiła mnie, bym pomogła jej poskładać prześcieradła. Nawet się ze mną nie przywitała: wydawała się zniecierpliwiona, jakby godzinami czekała, by się wreszcie zająć suchym praniem, i teraz, gdy już wróciłam, nie zamierzała dać mi ani minuty wytchnienia. – Weź kosz, proszę. Zazwyczaj pytała mnie o pracę, mówiła idź odpocząć, połóż się na chwilę, albo parzyła mi herbatę. Jej opryskliwość sprawiła mi przykrość. Zaniosłam kosz do kuchni, postawiłam go na stole. – Pospieszmy się – powiedziała Herta. Trochę niezdarnie, zmieszana jej ponaglaniem, zaczęłam ostrożnie ciągnąć za rąbek zwiniętego płótna, by wydostać je ze środka, nie zrzucając przy tym kosza na podłogę. Szarpnęłam po raz ostatni, by całkiem wyciągnąć prześcieradło, a wtedy wzbił się w powietrze i zawirował w górze biały prostokącik. Przypominał chusteczkę: zaraz opadnie na ziemię i teściowa będzie zła. Dopiero w chwili, w której dotknęła podłogi, uświadomiłam sobie, że to nie jest chusteczka, tylko list. Spojrzałam na Hertę. – Udało ci się! – roześmiała się. – Już myślałam, że go nie znajdziesz! Roześmiałam się i ja, z zaskoczenia, z wdzięczności. – Co, nie weźmiesz go? Kiedy się schylałam, szepnęła: – Jeśli chcesz, idź gdzieś spokojnie go przeczytać. Ale potem wracaj szybko i powiedz mi, jak się ma mój syn.
Kochana moja, nareszcie mogę Ci odpisać. Jechaliśmy długo, śpiąc w autobusach, przez tydzień nie ściągaliśmy mundurów. Im bardziej zagłębiam się w ulice i wsie tego kraju, tym wyraźniej widzę, że wszędzie tutaj panuje straszliwa bieda. Ludzie są wynędzniali, domy przypominają stare budy, to nie ma nic wspólnego z zachwalanym przez bolszewików rajem ludzi pracy… Dojechaliśmy: niżej znajdziesz nowy adres, na który możesz słać do mnie listy. Dziękuję, że tak często do mnie piszesz, i wybacz, że ja piszę mniej niż Ty, ale na koniec dnia jestem całkiem wyczerpany. Wczoraj spędziłem przedpołudnie na odśnieżaniu okopów, nocą przez cztery godziny stałem na warcie (pod mundurem miałem dwa swetry), a przez ten czas okop na nowo wypełniał się śniegiem. Kiedy po tym wszystkim padłem na siennik, śniłem  o Tobie. Spałaś w naszym mieszkaniu przy Altemesseweg. To znaczy wiedziałem, że to nasze mieszkanie, choć pokój wyglądał inaczej. Dziwne było to, że na dywanie leżał pies w typie owczarka i spał. Nie zastanawiałem się, co robi pies w naszym domu, czy jest Twój, wiedziałem tylko, że muszę być cicho, żeby go nie obudzić, bo jest niebezpieczny. Chciałem położyć się obok Ciebie, zbliżałem się bardzo powoli, by nie zaniepokoić psa, ale on się obudził i zaczął warczeć. Ty nic nie słyszałaś, spałaś, a ja Cię wołałem, bałem się, że pies Cię pogryzie. W pewnym momencie głośno zaszczekał, skoczył – i wtedy się obudziłem. Jeszcze długo potem miałem zły humor. Może to wszystko dlatego, że martwiłem się o Ciebie. Teraz, gdy już jesteś w Groß Partsch, jestem spokojniejszy, moi rodzice się o Ciebie zatroszczą.
Myśl, że jesteś sama w Berlinie po tym, co się wydarzyło, bardzo mnie dręczyła. Wspominałem naszą kłótnię trzy lata temu, kiedy postanowiłem się zaciągnąć. Mówiłem ci, że nie można być egoistą i tchórzem, że obrona kraju jest sprawą życia i śmierci. Pamiętałem, jak było po wojnie, tej poprzedniej. Ty nie, byłaś za mała, ale ja pamiętałem tamtą biedę. Nasz naród był naiwny i pozwolił się upokorzyć. Przyszedł moment, żeby stwardnieć. Musiałem mieć w tym udział, nawet jeśli to oznaczało oddalenie od Ciebie. Jednak dziś już nie wiem, co myśleć. Następne zdania zostały zamazane: niepokoiły mnie te linie wykreślające słowa w taki sposób, by nie dało się ich odczytać. Na próżno starałam się czegoś przez nie dopatrzyć. „Jednak dziś już nie wiem, co myśleć”, napisał Gregor. Zazwyczaj unikał pisania tak kompromitujących rzeczy, obawiał się, że poczta zostanie otwarta i ocenzurowana; jego listy były krótkie, tak krótkie, że czasem wydawały mi się chłodne. To musiała być wina tego snu, że nie potrafił się powstrzymać, a potem już nie miał innego wyjścia, jak tylko gwałtownie zamazać to, co napisał. W niektórych miejscach papier był aż podziurawiony. Gregorowi nigdy się nic nie śniło, tak twierdził, i stroił sobie żarty z powagi, z jaką traktowałam swoje sny, tak jakby miały moc objawień. Cierpiał z mojego powodu, dlatego napisał tak melancholijny list. Przemknęło mi przez myśl, że front odda mi innego mężczyznę, i zapytałam sama siebie, czy będę potrafiła go znieść. Siedziałam zamknięta w pokoju, w którym on spał jako chłopiec, ale nie znałam jego dziecięcych snów, a otoczenie przedmiotów, które do niego należały, nie wystarczyło, bym poczuła jego bliskość. Nie tak jak w naszym wynajętym berlińskim mieszkaniu, gdzie zasypiał na boku, wyciągając rękę, by złapać mnie za nadgarstek. Przerzucałam kartki książki jedną ręką – zawsze długo czytałam w łóżku – by nie uwalniać drugiej z jego uścisku. Czasami wzdrygał się we śnie, palce mechanicznie ściskały mój nadgarstek, potem zwalniały chwyt. Kogo trzymał się teraz? Którejś nocy poczułam, że zesztywniała mi ręka, chciałam zmienić pozycję. Powoli, starając się go nie obudzić, uwolniłam się z jego dłoni. Zobaczyłam, że jego palce zamykają się jak obcęgi na niczym, łapią pustkę. Miłość ścisnęła mi gardło. To takie dziwne, wiedzieć, że jesteś u moich rodziców beze mnie. Nie wzruszam się łatwo, a jednak teraz zdarza mi się to, kiedy pomyślę o Tobie, jak chodzisz po pokojach, dotykasz starych mebli, tych samych od  zawsze, smażysz z moją matką powidła (dziękuję, że mi je wysłałaś, ucałuj ją ode mnie i pozdrów tatę). Muszę kończyć, jutro o piątej pobudka. Cały czas grają organy Stalina, oni na to mówią Katiusze, ale już się do tego przyzwyczailiśmy. Wiesz co, Roso? Przetrwanie jest wynikiem przypadku. Ale nie bój się: nauczyłem się już rozpoznawać po świście pocisków, czy padną daleko, czy blisko. Poza tym jest taki przesąd, który poznałem w Rosji: póki twoja kobieta jest ci wierna, żołnierzu, póty nie zostaniesz zabity. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak liczyć na Ciebie! Napisałem aż tyle, żeby Ci wynagrodzić moje długie milczenie, nie możesz narzekać. Bardzo jestem ciekawy, jak wygląda Twój dzień. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić, jak ktoś taki jak Ty odnajduje się na  wsi. W końcu się przyzwyczaisz, spodoba Ci się, zobaczysz. Opowiedz mi też o swojej pracy, bardzo Cię proszę. Powiedziałaś, że mi to wyjaśnisz, jak się spotkamy, że lepiej nie pisać o tym w liście. Mam się  niepokoić? Na koniec zostawiłem niespodziankę: na Boże Narodzenie dostałem przepustkę, przyjadę na jakieś dziesięć dni. Będziemy świętować razem, po raz pierwszy w miejscu, w którym się wychowałem, i nie mogę się już doczekać chwili, kiedy Cię pocałuję. Zerwałam się z łóżka. Przeczytałam raz jeszcze: nie pomyliłam się, on to naprawdę napisał. Gregor przyjedzie do Groß Partsch! Codziennie patrzę na Twoją fotografię. Noszę ją w kieszeni, więc jest coraz bardziej postrzępiona. Zrobiło się na niej zagięcie, które przecina Ci policzek, jak jakaś zmarszczka. Kiedy przyjadę, daj mi nową, bo na tej wyglądasz starzej niż w rzeczywistości. Ale wiesz co? Jesteś piękna nawet jako staruszka. Gregor – Proszę mamy! – Wybiegłam z pokoju, powiewając listem, podałam go teściowej. – Niech mama czyta tutaj! – Wskazałam fragment, w którym Gregor wspomina o przepustce. Tylko ten, reszta dotyczyła mnie i mojego męża. – Przyjedzie na święta – powiedziała, nie dowierzając.
Nie mogła się doczekać, aż wróci Joseph, by podzielić się z nim wspaniałą wiadomością. Niepokój, który czułam jeszcze kilka chwil wcześniej, znikł, szczęście zalewało wszystkie inne uczucia. Ja się o niego zatroszczę. Znów będziemy spali razem, obejmę go tak mocno, że nie będzie się bał niczego.
Siedzieliśmy przy piecu i snuliśmy plany na przyjazd Gregora. Joseph postanowił, że zabije koguta na bożonarodzeniowy obiad, a ja zastanawiałam się, czy i tego dnia będę musiała jeść w stołówce. Czym się zajmie Gregor, kiedy ja będę w koszarach? Ma rodziców, zostanie z nimi. Zazdrościłam tego czasu, który teściowie spędzą z nim beze mnie. – Może będzie mógł pojechać do Krausendorfu, w końcu jest żołnierzem Wehrmachtu. – Nie – odpowiedział teść. – SS go nie wpuści. Jak to często bywało, skończyło się na opowieściach o dzieciństwie Gregora. Teściowa mówiła, że aż do szesnastego roku życia był dość korpulentnym chłopakiem. – Miał czerwone policzki, nawet kiedy nie biegał, wyglądał zawsze tak, jakby się czegoś napił. – A raz rzeczywiście się upił – dodał Joseph. – Tak było! – zawołała Herta. – Jakie ty rzeczy mi przypominasz… Posłuchaj, Roso, to jest dobre. Miał może siedem lat, nie więcej. Było lato, wróciliśmy właśnie z pola i zobaczyliśmy, że cały zadowolony leży na kufrze, właśnie na tym. – Wskazała drewnianą skrzynię pod ścianą. – Mamusiu, powiedział, jaki dobry jest ten sok, który zrobiłaś.
– Na stole stała otwarta butelka wina – wyjaśnił Joseph – opróżniona prawie do połowy. Zapytałem go: dlaczego to wypiłeś, na Boga? A on: bo bardzo chciało mi się pić. – Roze śmiał się. Także Herta śmiała się do łez. Patrzyłam, jak jej wykrzywione artretyzmem dłonie ocierają oczy, i myślałam o tych wszystkich porankach, kiedy to one gładziły Gregora na dzień dobry i odgarniały mu włosy z czoła przy śniadaniu, o tych wszystkich wieczorach, kiedy docierały z mydłem i wodą do wszystkich zakamarków jego ciała po tym, jak wymęczony i utytłany, z procą wystającą z kieszeni krótkich spodni, wracał z zabawy w wojnę na brzegu mokradeł. O tych wszystkich chwilach, kiedy wymierzała mu klapsa, a potem, siedząc w swoim pokoju, dałaby sobie uciąć rękę, która była p
PRZECZYTAJ JESZCZE
pogoda Toruń
14.4°C
wschód słońca: 05:24
zachód słońca: 18:15
REKLAMA

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Toruniu

kiedy
2024-04-02 10:00
miejsce
Krzywa Wieża, Toruń, Pod Krzywą...
wstęp biletowany
kiedy
2024-04-03 10:00
miejsce
Krzywa Wieża, Toruń, Pod Krzywą...
wstęp biletowany
kiedy
2024-04-03 19:00
miejsce
Dwór Artusa, Toruń, Rynek...
wstęp biletowany
kiedy
2024-04-03 19:00
miejsce
OD NOWA - Nowa sala...
wstęp biletowany